Długoletni proboszcz parafii Maniowy. Urodził się co prawda w Libiążu i tam najpierw mieszkał ale w Maniowach spędził 42 lata swego życia. Do naszej wioski przybył w 1950 roku i objął stanowisko wikariusza. Sześć lat później był już proboszczem i wytrwał na tej posadzie aż do śmierci. Na początku lat 60 minionego stulecia uległ częściowemu paraliżowi ciała. Dzięki intensywnej kuracji i silnej woli choroba ustąpiła. Wyjechał do USA, aby dalej się leczyć i pracować fizycznie na budowie jako zwykły robotnik. Po powrocie przystąpił do remontu kościoła, instalując przy okazji pierwsze chyba na Podhalu centralne ogrzewanie.
Kiedy Maniowy wstąpiły w "nową erę" wielkiego budowania proboszcz nie pozostał na uboczu. Całą energię i talent poświęcił sprawom wsi i całej parafii. Nie krzyczał: najpierw kościół. Rozumiał doskonale, że w pierwszej kolejności powinna stanąć wieś, potem wszystko inne. Uczestniczył w każdym zebraniu, wiecu, naradzie. Cały czas wspomagał ludzi w staraniach o większe działki i przydział materiałów budowlanych, nowe drogi, pocztę.
Ponownie wyjechał do USA aby zabiegać o utworzenie Społecznego Komitetu Budowy Kościoła w Chicago, odwiedził Clifton, Passaic i inne miasta zamieszkałe przez Polaków.
Musiałem być - mówił raz - nie tylko księdzem
ale i jałmużnikiem.
Nie zrażałem się jednak, podtrzymywany świadomością,
że aby coś osiągnąć trzeba ponieść ofiary
Wyjechał także do Szwecji, Niemiec i Austrii. Pracując bez wytchnienia, był w ciągłych rozjazdach w poszukiwaniu materiałów budowlanych, nie zaniedbywał jednak swych obowiązków duszpasterskich. Kiedy kościół w Maniowach piął się w górę, Czorsztyn i Mizerna także zapragnęły mieć własne świątynie i miejsca pochówku. Powstały komitety budowy. W Maniowach natomiast należało przenieść na nowe miejsce cmentarz oraz drewniany kościółek pod wezwaniem św. Sebastiana, w Czorsztynie kaplicę z Podzamcza.
Każdy, kto go znał, wie doskonale, że był to kapłan jak to się u nas mówi „z krwi i kości", potrafiący połączyć obowiązki duszpasterza z życiem zwykłego obywatela. Nigdy nie podkreślał swej „wyższości" wynikającej z przynależności do stanu duchownego. Taką postawą, której ani przez chwilę nie zatracił w ciągu swego czterdziestodwuletniego pobytu w Maniowach, zdobył sobie autorytet i uznanie.
Bardzo ciepło wspomina się we wsi zwyczaj zapraszania księdza na przyjęcia weselne. Ksiądz Siuda bardzo rzadko odmawiał i chociażby na krótko odwiedzał dom weselny, sadzany oczywiście na miejscu honorowym, obok młodej pary. Szanował wszystkich i traktował równo i tych „maluczkich", i stojących nieco wyżej. Nie potępiał nikogo, złośliwych i plotkarzy nie słuchał, głupców ignorował. Raz tylko mocno się zdenerwował, gdy wścibska dziennikarka, szukająca sensacji, w swoim artykule o Maniowach napisała o księdzu „Antek", miał już wtedy 70 lat.
Karol Sitarz powiedział iż jego dewizą było stwierdzenie: „Ja przeminę, wy przeminiecie, ale to, co wspólnie zbudujemy, będzie świadczyć o nas wszystkich". Niestety nie dane było księdzu Siudzie zbyt długo cieszyć się owocami swych poczynań. Zmarł w tydzień po przejściu na emeryturę, 22 VII 1992 roku. W pogrzebie brały udział tysięczne tłumy. Nad trumną odczytano osobiste posłanie papieża Jana Pawła II, w którym Ojciec Święty nazwał księdza Siudę przyjacielem. Maniowianie wystawili mu pomnik i jego imieniem nazwali jedną z ulic (przecina ją ul. Jana Pawła II).